Całym życiem...

Uczyć dobrze, uczyć źle - drużynowy musi mieć charakter

21.02.2021, 18:45 / 05.03.2021, 16:12 (1 681)

Minęło już dość dużo czasu od kiedy prowadziłem kursy dla instruktorów i jeszcze więcej odkąd w jakimś uczestniczyłem. Pamiętam jednak do dziś jak wprasowywano w nas „zasady dobrej zbiórki”, w których ileś procent czasu miało zajmować przypomnienie tego, co było poprzednio, ileś procent przedstawienie nowego, ileś utrwalenie, sprawdzenie itd. Już wówczas lądowałem na dywanikach u różnych komendantów bo protestowałem przed tak bezdusznym, głupim i szkodliwym podejściem do (było nie było) przygody harcerskiej. Mam wiele tego typu historii do opowiedzenia, często aż karykaturalnie humorystycznych. Łącznie z moją propozycją wystąpienia do GK o Krzyż Zasługi dla ZHP dla jednej z druhem prowadzących kursowe zajęcia za to, że zdecydowała się ZHP opuścić.

Czara goryczy przelała się gdy jedna z moich drużynowych (byłem wówczas komendantem szczepu) kompletnie się załamała po równie kompletnie spapranym obozie, który przygotowała i poprowadziła zgodnie z tym, czego – nie bez wyrzeczeń i wysiłku – nauczyła się na renomowanym wówczas kursie drużynowych. Straciłem drużynową, a harcerstwo straciło wybitnego instruktora, naturalnego lidera, dobrego człowieka.

Wciąż uważam, że aby być dobrym drużynowym (a to jest wszak najważniejsza funkcja w harcerstwie) nie wystarczy przeczytać kilku książek i „zaliczyć” kurs. Oprócz przymiotów, które wszyscy znamy trzeba jeszcze myśleć. No i mieć charakter.

Skąd zatem wzięły się te procenty i inne bardzo ważne kwestie (niech im ziemia lekką będzie)?

 

A było to tak...

W 1717 cesarz Wilhelm I w Prusiech zarządził obowiązek szkolny. Od tej pory każde dziecko musiało się uczyć, musiało chodzić do szkoły. Jednak nie było ani szkół, ani nauczycieli, ani – jak byśmy to dziś powiedzieli staropolskim językiem – know how. Trzeba było szybko wszystko zorganizować i szybko przygotować wielu belfrów. Zadanie to powierzono filozofowi Johannowi Friedrichowi Herbartowi (1776-1841), któren wywiązał się z niego znakomicie. Opracował coś, co dziś w dydaktyce nazywa się tokiem podającym i cały zestaw zasad, dzięki któremu można było w krótkim czasie przygotować nauczycieli, wyposażyć ich w niezbędną wiedzę oraz autorytet (sic!).

Odtąd wszak nauka przestała być elitarna, a zaczęła być była masowa (publiczna). Herbart uznał, że celem wychowania powinno być kształtowanie silnych charakterów w oparciu o idee moralne. I, choć o tym się raczej rzadko wspomina, kształtowanie karnych i zdyscyplinowanych obywateli, przyzwyczajonych do posłuszeństwa wobec desygnowanego, narzuconego autorytetu. Szkoła miała przygotowywać do społeczeństwa. Do życia w instytucji państwa. Miała charakteryzować się dyscypliną, kierowaniem, urabianiem (znowu sic!) według wzoru, nauczaniem pamięciowym, teorią i zasadami (stopniami) formalnymi. Człowiek wykształcony, wg Herbarta, to ten, który wie.

I teraz uwaga: Herbart określił trzy filary nauczania to jest kierowanie, karność i nauczanie wychowujące. Zaplanował też formalne (w znaczeniu obowiązujące zawsze i wszędzie, bez względu na przedmiot – z wyjątkiem gimnastyki i przedmiotów artystycznych) stopnie nauczania czyli 10% jasność, 10% kojarzenie, 70% system (czyli wykład, „podawanie” wiedzy, stąd tryb podający), 10% metoda. I każda (!) lekcja miała tak wyglądać. I wyglądała. I najczęściej wygląda do dziś, prawda? Prawda. Mieliście trzy rzędy ławek w szkole? I biurko nauczyciela z przodu lub pod oknem? Drabinki, skrzynie, kozły i piłki lekarskie na sali gimnastycznej? Oczekiwanie przed salą, sprawdzanie listy, pracy domowej i takie tam? Tylko kosze do koszykówki nie są pomysłem Herbarta, bo wtedy jeszcze tej gry nie było. Nauczycieli w polskich szkołach publicznych do dziś ocenia się według tego klucza. Serio.

Niewątpliwą i największą zaletą (ważną szczególnie tam i wtedy) był fakt, że byle kto mógł zostać nauczycielem (jeszcze jedno sic!). Szybko. Niewątpliwą i największą wadą tego systemu był fakt, że byle kto mógł zostać nauczycielem. No i fakt, że Herbart w ogóle nie uwzględnił tego, że ludzie się różnią i nie można podać instrukcji obsługi do wychowania dobrego obywatela, która się sprawdzi w każdym przypadku. Ludzie są różni. Po prostu. W różne rzeczy wierzą, różne lubią, różne mają zdolności, słabości, różny stopień sprawności (takiej czy innej), uważności, zaburzeń, zdrowia... Różne rzeczy są dla nich oczywiste, pochodzą z różnych środkowisk czy kultury. Są wreszcie tacy, którzy są wybitni i tacy, którzy są oporni na naukę. Inni. Różni.

Systemem Herbarta pracowała cała Europa przez wiek XIX. I wiek XX. I często wciąż jeszcze w wieku XXI. 

Ale za oceanem na początku XX wieku uznano, że coś jest nie tak z tym systemem. Za opracowanie alternatywy zabrał się inny filozof John Dewey (1859-1952), było mu łatwiej, bo miał co krytykować. Opracował tok poszukujący. Zaczął od tego, że to nie dyscyplina w szkole ma być, a swoboda. Uczniowie jak chcą to mogą sobie leżeć na podłodze i wcinać kanapki na przykład. Byle to nie przeszkadzało innym. Jak chcą to mogą zająć się dinozaurami, a jak nie chcą to na przykład wpływem opadów deszczu na stan bagien. Dewey twierdził, że edukacja wcale nie ma przygotowywać do życia, bo edukacja sama jest życiem. A więc zamiast dyscypliny – swoboda, zamiast kierowania – zainteresowanie ucznia (czymś), zamiast urabiania według wzoru – współpraca, w miejsce nauczania pamięciowego – nauczanie przez działanie (bo emocje utrwalają treść), zamiast teorii – praktyka i zamiast stopni formalnych – etapy myślenia. Człowiek wykształcony to ten, który umie.

Akt myślenia to odczucie trudności, sformułowanie problemu, wysunięcie hipotezy, logiczna weryfikacja tejże i działanie zgodne z tą hipotezą. A autorytetem jest ten, kogo uczeń sam sobie wybierze. Ucząc nie wtłacza się w mózgi treści tylko stawia problemy i asystuje (niezmiennie sic!) w ich rozwiązywaniu. Wówczas, niejako po drodze, okazuje się, że do rozwiązania problemu potrzebna jest wiedza. I wiedzy tej uczniowie poszukują samodzielnie, znajdują i przyswajają bo od razu im jest potrzebna.

Daruję sobie wnioski i zestawianie tych dwóch systemów. Może tylko zwrócę uwagę na fakt, że jeden powstawał w cesarstwie, a drugi w demokracji. Jeden promuje karność i posłuszeństwo (i autorytet desygnowany), drugi  współpracę i myślenie twórcze (i autorytet wybrany). Na pewno warto oba poznać i samemu zdecydować co się woli. I także samemu zdecydować u kogo i jak chce się uczyć. I ile czego z czego brać. Bo przecież harcerze akurat bardzo dobrze wiedzą to, co głosi nowoczesna dydaktyka, że najsilniejszą metodą wychowawczą jest modelowanie, a więc na przykład przykład (własny).

ALE...

To nie jest tak, że uczeń ma nic nie musieć. Nie jest tak, że uczeń z zaburzeniami siedzi sobie w kącie i nikt się nim nie zajmuje bo jest wolność i może sobie robić co chce przecież. Nie jest i nie może być tak, że egzamin jakiś ma się zdany na starcie bo ma nie być stresu. Zwracam uwagę na to modelowanie, na ten przykład własny właśnie. I skoro o przykładach mowa – w moim macierzystym środowisku bardzo poważnie traktowaliśmy na przykład punktualność. Bo szacunek do innych, bo samodyscyplina, samodoskonalenie, odpowiedzialność itd. A ponieważ Hufiec nosi imię Szarych Szeregów to opowieści o SS były codziennością. Więc do dziś pamiętam, że w czasie okupacji niemieckiej nie wolno się było spóźnić, ani przyjść za wcześnie bo od tego mogło zależeć życie. Nie swoje, innych. I przy okazji jest to przykład (sformułowanie może niezręczne, ale nie mamy chyba innego) pracy z bohaterem...

Jak wspominałem moim zdaniem harcerstwo dzieje się „w polu”, a nie „w izbie”. Jest szkołą charakteru. Jest naturalna barierą dla miernoty. I musi się rozwijać. I nauczanie przez działanie ma – że tak powiem –ustawione domyślnie.


dodaj komentarz

Komentarze:

Ten tekst nie był jeszcze komentowany